Archiwalny wywiad dla „Krakersa” z Wojciechem Birkiem (ur. 17 października 1961 r. w Rzeszowie) – polskim twórcą, krytykiem, aktywistą i tłumaczem komiksów z języka francuskiego, oraz wieloletnim członkiem i przewodniczącym jury konkursu na komiks odbywającego się w ramach Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi. Wywiad przeprowadzono na początku 1999 roku.
– Kiedy i jak rozpoczęła się Twoja przygoda z komiksem? Widziałem kiedyś Twoje prace w 22 numerze „Relaxu”…
– Było to tak dawno temu, że (na szczęście) nie pamiętam już szczegółów. Gdzieś w późnych latach sześćdziesiątych rodzice kupili mi jeden z „kolorowych zeszytów” z kapitanem Żbikiem. Była to chyba „Zapalniczka z pozytywką” z rysunkami Rosińskiego… Jak wiele innych dzieciaków w tamtych czasach, zacząłem zbierać i namiętnie czytać komiksy. A że dość dużo i nieźle rysowałem, szybko sam zacząłem wymyślać własne historyjki. Przez długi czas te pierwsze komiksy były transpozycjami historii bądź tematów, które mnie wówczas fascynowały. Jacyś Indianie, rycerze, II Wojna Światowa… Oczywiście rysunkowo było to do niczego, a technicznie – na poziomie podstawówki. Zeszyt A5 zabazgrany ołówkiem, a czasem też kredkami. Nic mi z tych komiksów nie zostało. Jednak moja fascynacja komiksem poniosła mnie dalej, bo do średniej szkoły plastycznej w Jarosławiu. To bardzo fajne liceum. Ostatnio, w 1997 r. ukończył je kolejny zdeklarowany komiksiarz – Jacek Rokosz, który jednak zniknął mi z oczu i nie wiem, co się z nim dalej dzieje… Ale to właśnie komiksy, rysowane w tych latach znalazły się na łamach „Relaxu”. To pismo było dla mnie prawdziwym odkryciem, spełnieniem marzeń, a list do redakcji – konsekwencją moich naiwnych wizji rynku komiksowego w Polsce. W piśmie opublikowano tylko niewielkie fragmenty tego listu, który pełen był pomysłów i sugestii pod adresem redakcji. Zapytałem w nim np., czy nie należałoby w magazynie komiksowym zamieścić wspomnienia o zmarłym niedawno scenarzyście „Asterixa” – Rene Goscinnym, czy nie możnaby drukować także zachodnich komiksów itp… Naiwniak!… Ale dostałem odpowiedź na papierze firmowym redakcji (projekt Rosińskiego! Mam to do dzisiaj…), no i opublikowali reprodukcje paru moich komiksów. Te, wysłane do „Relaxu” komiksy to już były poważniejsze próby, prawie „profesjonalne”z. Pomijając jeden pełny album „Polanina Semka”, powstały pod wyraźnym wpływem „Asterixa”, było tam kilka komiksowych nowel w różnych konwencjach i o różnej tematyce… a także w różnych technikach realizacji. Niestety wszystko przepadło w zawierusze dziejowej. Zostały tylko reprodukcje w „Relaxie”.
– Wracając do „Relaxu”, to w opublikowanym w nim liście gorąco zarzekałeś się, iż myśląc o przyszłym zawodzie, postanowiłeś być rysownikiem komiksów. Na ile udało Ci się zrealizować te plany, a na ile komiks jest Twoim hobby… Jaki w ogóle zawód wykonujesz?
– To była ważna dla mnie deklaracja i co jakiś czas wracam do niej (myślami), zadając sobie właśnie to pytanie. Odpowiedź na nie jest dość skomplikowana: z jednej strony trudno udawać, że komiks pozostał tylko moim hobby. Zajmowanie się nim traktuję jako profesję, choć obejmuje ona właściwie wszystkie rodzaje związanej z nim aktywności (no, może z wyjątkiem handlu): uważam się za teoretyka komiksu, mam na koncie sporo tekstów publicystycznych, wymyślam scenariusze, rysuję, tłumaczę, uczę, nawet byłem już wydawcą (biuletynu „BRAK”). Za niektóre z tych działań czasem dostaję pieniądze, za większość nie, więc muszę utrzymywać się z czego innego. Uprawiałem już w życiu parę zawodów, zawsze jednak jakoś były one związane z moimi umiejętnościami i zainteresowaniami. Pracowałem w redakcji, zajmującej się realizacją bajek (także komiksowych) na przezroczach, próbowałem pisać scenariusze do filmów animowanych dla dzieci (niestety, z ich realizacji nic nie wyszło), potem pracowałem w wydawnictwie z krzyżówkami panoramicznymi (i jeszcze do niedawna rysowałem do nich komiksowe ilustracje), prowadziłem gazetę z programem TV… Ostatnio – już czwarty rok – pracuję jako asystent na polonistyce rzeszowskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, gdzie prowadzę ćwiczenia z przedmiotów teoretycznoliterackich i szykuję się do napisania pracy doktorskiej z teorii komiksu. To był główny powód wyboru tego zajęcia. Jak widać, wszystkie wymienione zajęcia (a także kilka pomniejszych, o których nie wspomniałem) jakoś blisko korespondują z moją komiksową manią, a nawet pozwalają mi ją rozwijać. Z drugiej strony jednak – chyba właśnie z powodu tak dużej ilości tych zajęć – jak dotąd nie zostałem zawodowym twórcą komiksów. Dla mnie to taki człowiek, do którego wydawcy zwracają się z propozycjami realizacji komiksów, które chcieliby opublikować. Kilkakrotnie takie propozycje miałem i zwykle starałem się je realizować, ale chyba mam pecha, bo niewiele z nich udało się doprowadzić do szczęśliwego finału. Poza tym żadna z nich nie dawała szans na utrzymanie się z honorariów, więc zawsze było to zajęcie dodatkowe w stosunku do tych, które gwarantowały szanse utrzymania siebie i rodziny. Myślę, że w wieku, jaki osiągnąłem, nie mam już co liczyć na realizację marzenia z listu do „Relaxu”. Co nie znaczy, że nie będę już rysował komiksów.
– Tłumaczysz komiksy m. in. dla „Świata Komiksu”, podejrzewam, że z francuskiego. Długo uczyłeś się tego trudnego języka, zanim opanowałeś go na tyle, aby przekładać komiksy?
– Z moją znajomością francuskiego było dokładnie odwrotnie, niż powinno. Najpierw zabrałem się za tłumaczenie komiksu z tego języka, a potem zacząłem się go uczyć. Właściwie to zacząłem poznawać francuski, by móc czytać komiksy w tym języku. Do dzisiaj używam tego języka głównie do tego właśnie celu. Tym pierwszym komiksem, który zacząłem tłumaczyć, był pierwszy epizod przygód Asterixa, który podarował mi kolega z klasy w podstawówce. Nie znając jeszcze dobrze języka, zabrałem się za tłumaczenie, używając od tego jakiegoś podręcznika, małego słownika francusko-polskiego i własnej inteligencji. Nawet mam gdzieś do dzisiaj to tłumaczenie, ale nie próbowałem oceniać jego poziomu. Języka uczyłem się dość niesystematycznie i właściwie do dzisiaj moja jego znajomość nie została do końca uregulowana. Ale dość dobrze radzę sobie z czytaniem i nieźle rozumiem to, co w mojej obecności mówią po francusku. Gdyby nie przypadek (w osobie Jacka Rodka – ówczesnego redaktora naczelnego „Komiksu-Fantastyki”, nigdy nie zacząłbym tłumaczyć komiksów „naprawdę”… Obecnie jest to coś w rodzaju nałogu: na spotkania Rzeszowskiej Akademii Komiksu przetłumaczyłem już taką masę komiksów, że sam nie mogę w to uwierzyć… Jesteśmy na bieżąco z „Thorgalem”, wkrótce nadgonimy zaległości z serią Rosińskiego o „Sioban”, tłumaczę już trzeci komiks Bilala, zrobiłem jeden (na razie) album „Bluebery’ego”, jeden westernowy album Manary… W robocie jest średniowieczny cykl Bourgeona, super-komiks „Watchmen” (z angielskiego), realistyczna manga „Sanctuary”, a w planach „Peter Pan” Loisela, „Incal” Moebiusa i inne powiązane z nim serie (są już cztery…). Tłumacząc, jednocześnie doskonalę swoją znajomość języka, choć nadal mam tu sporo braków. Rekompensuje mi je dobra znajomość języka… polskiego (w końcu tłumaczenie takiego tekstu musi wyglądać tak, jakby został on od początku napisany po polsku przez Polaka, a nie znającego polski obcokrajowca) i języka komiksu, który pozwala mi określić funkcję tekstu w całym komiksie, a nie skupiać się tylko na nim, zapominając, że jest on jedynie elementem bardziej złożonej wypowiedzi.
– Wypracowałeś sobie własną kreskę, styl… Długo to trwało? Wzorowałeś się na kimś? Kim są Twoi niedościgli mistrzowie?
– Hmmm… Zastanawiam się, czy naprawdę już wypracowałem własny styl… To ciągle ewoluuje i jest wynikiem praktyki (czyli rysowania kolejnych komiksów), nowych fascynacji i własnych eksperymentów z warsztatem. A te się nigdy nie kończą. Zawsze uważałem, że to charakter opowiadanej historii powinien wyznaczać styl komiksu, język, jakim się ją opowie; dlatego ideałem byłoby dla mnie, gdyby każda moja historia wyraźnie różniła się stylem od innych. Ale tak oczywiście nie jest, Zdaję sobie sprawę, że te komiksy są jednak do siebie podobne, ale to wynik zbyt małej ilości czasu, jaki poświęcam na graficzne eksperymenty. To dążenie do swobody w operowaniu konwencjami graficznymi wiąże się z różnorodnością form komiksu, jakimi się zajmuję (lub chciałbym się zajmować). Tak naprawdę to przez całe życie walczę z samym sobą o uzyskanie jak najbardziej czytelnego, pozbawionego zbędnych dodatków rysunku; marzy mi się taka „ligne claire”, ale zrekompensowana barwą lub szarością… Z drugiej strony to, co Frank Miller robi w swoich komiksach z serii „Sin City” nikogo nie może pozostawić obojętnym. Takich komiksowych wzorów było w moim życiu mnóstwo, i nadal pojawiają się nowe. Mógłbym ustalić pewien idealny wzorzec, ściągając pojedyncze cechy twórczości od różnych twórców. Ale zamiast tego wymienię tylko kilka nazwisk: Moebius, Rosiński, Bilal, Bourgeon, Manara, Pratt, Eleuteri – Serpieri, Loisel, Breccia, Franquin, Miller, Ross, Muth, Bolland, Bisley, MacKean, Sienkiewicz, Corben, Prado… Wystarczy? Bo mogę ciągnąć jeszcze długo…
– Wystarczy.
– Generalnie to właśnie fascynuje mnie w komiksie najbardziej: niesamowite bogactwo stylów graficznych, światów, wyobraźni. A jest w nim jeszcze sporo miejsca dla nowych twórców. Może i dla mnie?…
– Czy trudno wymyślić jakąś zajmującą fabułę? Długo pracowałeś np. nad „Układem”? W jakich warunkach tworzysz? W ciszy, hałasie, przy muzyce?
– Z tym wymyślaniem może być różnie. Np. „Układ” wymyśliłem po tym, jak złożono mi zamówienie na komiks dla dziennika „AZ”. I to dosyć szybko. Mam pomysły na następne historie z tym samym bohaterem, ba! na pewną ogólną linię rozwoju serii. To przychodzi w miarę opracowywania kolejnych założeń nowej historii: określasz rodzaj historii, określasz epokę, miejsce (czasem wymyślasz zupełnie nowy świat, jak w przypadku „Układu”), no i bohatera: kim jest, jak się nazywa, jak wygląda, jaki ma charakter. Potem już tylko pozostaje wpisać go w odpowiednią fabułę. Bardzo różne są te punkty wyjścia, które inspirują do wymyślania konkretnych historii. Często pytam siebie, dla kogo będzie ta historia. Czasami myślę wówczas o czytelniku, a czasami o rysowniku, dla którego tę historię wymyślam… bo zawsze jest to konkretna osoba, o znanych mi preferencjach. Np. dla Maćka Mazura wymyśliłem świat, gęsto zalesiony – Las Niespodzianek. Już mu się ten las do reszty przejadł… Z kolei dla Przemka Truścińskiego mam (ciągle w planach) historię futurystyczno-militarną z koszarowym humorem i epickimi scenami bitew. Nieraz tym punktem wyjścia jest propozycja typu: „zrób komiks o żywiołach”, albo: „niech to będzie parodia horroru, zaczynająca się od ujęcia plamy krwi”. Czasami mam jakiś wyrazisty, choć sam w sobie bardzo niekonkretny pomysł. Np. ostatnio myślę o historii, która zaczyna się w naszej (no, prawie) rzeczywistości w noc sylwestrową z 1999 r. na r. 2000. Mam do niej coraz więcej szczegółów. Bo te historie muszą się rozwijać, ewoluować w głowie, a potem na papierze, zanim zaczną zmieniać się w komiks. Co do warunków tworzenia, to są tu dwa etapy: do wymyślania i pisania scenariusza najlepsza jest względna cisza, choć w moim mieszkaniu jest ona możliwa do uzyskania dopiero w późnych godzinach nocnych. Tak że zwykle piszę w niezłym harmiderze, przy dźwiękach telewizora i tłumach kłębiących mi się za plecami. Natomiast podczas rysowania chętnie „ładuję” się muzyką, ale chyba nietypową. Zwykle jest to albo muzyka filmowa (np. Vangelis, Morricone czy James Horner) lub… Jacek Kaczmarski. Jego programy emanują taką energią, że coś z tego mi się udziela przy pracy.
– Swego czasu w „Awanturze” publikowano w odcinkach twoje „Miasto trędowatych”, którego nie dokończono. Później, w „Super Boomie”, była wzmianka, że rysuje je od nowa Maciej Mazur. Jak to więc z tym komiksem było? Czy w ogóle go ukończono?
– Rysowanie „Miasta trędowatych” to był bardzo fajny okres w moim życiu. To właśnie wtedy miałem największe szanse zostać rysownikiem komiksów. Nie miałem pełnoetatowej pracy i utrzymywałem się głównie z prac graficznych, z których jedną mogło się stać comiesięczne rysowanie ośmiu plansz kolorowego komiksu dla „Awantury”. Tych plansz miało być 64. Pismo zwinięto po wydrukowaniu dwu odcinków (16 plansz); trzecia ósemka była już gotowa do druku (wraz z kolorem). A potem nie było dla kogo tego komiksu kontynuować. Cóż, narysowanie albumu komiksowego to nie jest miłe, niekrępujące zajęcie na niedzielne popołudnia. Człowiek w moim wieku musi zarabiać na życie i utrzymanie rodziny. Wróciłbym do tego komiksu, gdyby ktoś chciał go porządnie wydrukować i zapłacić mi za niego honorarium. Jak dotąd zainteresowanych brak. A Maciek rzeczywiście zrobił własną (bardzo fajną) wersję pierwszych plansz komiksu. Ale nie wiązało się to z zamiarem jego kontynuacji, a tylko z takim Maćkowym kaprysem warsztatowym. Maciek mieszka dość blisko mnie i nawet omal nie poznaliśmy się, gdy drukowałem „Układ”. Szukał mnie wtedy w redakcji pisma, ale nie dali mu mojego adresu. Potem Maciek wygrał konkurs, rozpisany przez „Awanturę”, więc to ja – jako najbliżej niego mieszkający współpracownik redakcji – miałem przyjemność go o tym powiadomić. Spotkaliśmy się i zaczęła się nasza współpraca, która trwa do dzisiaj i nieźle się rozwija.
– Najbardziej dziwny komiks, jaki narysowałeś… Taka odskocznia…
– Takich dziwnych komiksów byłoby pewnie kilka, ale część z nich istnieje tylko w projektach. Na początku lat osiemdziesiątych rysowałem taki długi komiks, którego bohater na początku budził się z rozciętą toporem głową i nie wiedział, kim jest. Musiał zrekonstruować przeszłość, poznać swoją tożsamość i okoliczności, jakie doprowadziły do jego porzucenia z raną w głowie. Doznał przy tym jakby rozdwojenia jaźni i przez cały czas toczył w myślach dialog z samym sobą, kłócąc się, drwiąc z siebie i poddając w wątpliwość motywację poszczególnych działań. W dodatku wszystkie dialogi były napisane wierszem bez rymów, rytmicznym jedenastozgłoskowcem. Wystarczająco dziwny?… (Zresztą „Miasto Trędowatych” działo się w tym samym świecie i miało łączyć z akcją tego komiksu). Takim trochę dziwnym komiksem jest „Naznaczony mrokiem”. Dziwnym ze względu na charakter scenariusza, który jest po prostu tekstem literackim, pisanym w formie trochę stylizowanej na rozbite na wersy wersety biblijne. Sam tekst scenariusza przeniknął do komiksu jedynie w formie dialogów. Witek Idczak wydrukował do komiksu osobną książeczkę ze scenariuszem i można to było czytać i porównywać. Oczywiście tych komiksów ze scenariuszem było mniej – chyba tylko ok. 100 sztuk. Z pomysłów na dziwne komiksy wymienię tzw. „projekt 2000”, który ma być cyklem nowel, połączonych osobą bohatera (choć w pierwszej nie będzie go jeszcze widać), które byłyby rysowane przez różnych rysowników. Styl i tematyka poszczególnych komiksów miałyby być różne, odpowiadające preferencjom rysowników. Chciałbym kiedyś zrobić komiks, którego akcja obejmowałaby jeden wiek i całą kulę ziemską. Miał to być XVII, w czasie którego działo się na świecie tak wiele niesamowitych rzeczy. Ale chyba tego nigdy nie zrobię, bo zabrałem się już za jeden komiks, osadzony w XVII wieku.
– Jakiej rady udzieliłbyś młodym zapaleńcom? Na co powinni zwracać szczególną uwagę przy swoich pierwszych komiksowych próbach?
– Rada dla młodziaków? Bądźcie konsekwentni i nie zrażajcie się porażkami. Jeśli tylko rysujecie, znajdźcie sobie dobrych scenarzystów, i to takich, z którymi się dobrze rozumiecie. Dużo rysujcie i czytajcie (także literatury; to konieczne, jeśli nie chcecie potem świecić oczami za „ortografy” i łamańce stylistyczne w dymkach). Nie stawiajcie sobie ograniczeń formalnych, a jeśli się takie pojawią, spróbujcie zrobić z nich atut, używając odpowiednich chwytów języka komiksu. Rysujcie „na rozruch” krótkie formy, a jeśli zabieracie się do czegoś dużego, dobrze się nad tym zastanówcie. Taki komiks jest nic nie wart, gdy się go rzuca w diabły po siedmiu czy siedemnastu planszach, bo się Wam znudził. Sami eksperymentujcie z warsztatem, szukajcie odpowiednich narzędzi, papierów itp.. I nie bójcie się pokazywać swoich prac wszystkim, którzy mogliby je wydrukować. I tak dalej, jak mawia Kurt Vonnegut jr.
– Plany na przyszłość?
– 1) Narysować komiksową wersję „Ogniem i mieczam” Sienkiewicza (jakieś 200 plansz w kolorze; mam już zebraną sporą dokumentację). 2) Zrealizować wspomniany już Projekt 2000 – chciałbym przed 2000 rokiem rozesłać rysownikom scenariusze… 3) Doprowadzić do publikacji albumu „Przymierze Pajęczej Nici” z rysunkami Maćka Mazura (część ukazała się w „Czasie Komiksu”). Maciek twierdzi, że narysował już wszystkich 48 plansz (3 nowelki) w tuszu. Czekam, aż pokoloruje te, które zrobił ostatnio. Spróbuję też (już w tych dniach) napisać jakąś nowelkę z tej serii dla „Świata Komiksu”. Poza tym drugi, pełnometrażowy album o „Złotym Kle Smoka Dragoberta”, cykl nowelek pt. „Legendy Lasu Niespodzianek” (sam chciałbym je rysować). Jest jeszcze pomysł na lustrzaną wobec historii o trollu i driadzie serię, dziejącą się na zewnątrz Enklawy Magii, jaką jest Las Niespodzianek – w świecie ludzi. 4) Warto byłoby ruszyć tę historię, zaczynającą się w Sylwestra 1999… Formalnie (format, grubość, rysunek) byłby to rodzaj powieści graficznej czy mangi (oczywiście żadnych wielkich oczu!). 5) Chciałbym kiedyś ruszyć z historią o „Rozsypanym Świecie”, której pierwszy album, dziejący się w całości w chmurach, jest od lat gotowy w scenariuszu. To materiał na duży cykl. 6) A może by tak kiedyś skończyć „Miasto trędowatych”? Albo „Kacpra i Grotańczyków”?… Albo pociągnąć dalej serię o Minusie?… I tak dalej… Zważywszy na dotychczasowe tempo realizacji planów, zajmie mi to ok. 600 lat. Ale może ktoś zdąży wynaleźć środek na długowieczność…
– Czy chciałbyś coś jeszcze dodać do naszej rozmowy?
– Wspomnę o dwóch rzeczach: jedną jest komiksowa adaptacja „Ogniem i mieczem” do której się przymierzam. Nigdy nie zdobyłbym się na odwagę zmierzenia z tak olbrzymim i trudnym tematem, ale zbieg okoliczności spowodował, że zainwestowałem w to przedsięwzięcie sporo własnej pracy i energii, i chyba nie mam już wyjścia, muszę brnąć w to dalej. Zajmie mi to pewnie ładnych parę lat… Druga rzecz to Rzeszowska Akademia Komiksu, która od ponad roku zżera mi co drugą sobotę, a w dodatku zmusza do podejmowania różnego rodzaju przygotowań, jak np. wspomniane już liczne tłumaczenia komiksów zachodnich. RAK to fajna instytucja i sporo tam fajnych ludzi w różnym wieku (choć ja jestem tam chyba najstarszy), a efekt uboczny spotkań – tłumaczenia, komiksy narysowane przez ludzi itp. – może działać też na dłuższą metę. Polska ma w komiksowej edukacji zaległości nie do odrobienia – żadne komiksowe wydawnictwo przy tak wątłym rynku nie odważy się zaprezentować tylu i takich arcydzieł komiksu światowego, jakie pokazujemy my. To, co robimy, to kropelka w oceanie, ale ta kropelka, w połączeniu z innymi – może mieć ożywczą siłę dla naszej wiedzy o komiksie. Który oby żył wiecznie.
– Dziękuję za rozmowę.
Z Wojciechem Birkiem rozmawiał Michał Antosiewicz
Źródło: „Krakers” nr 3 (10) 1999