Archiwalny wywiad „Krakersa” z października 2000 roku ze Sławomirem Kiełbusem. Sławomir Kiełbus (ur. 18 października 1969 roku w Strzelinie k. Wrocławia) jest z wykształcenia technikiem-mechanikiem. Współpracował z małym wydawnictwem w zakresie rysunków i ilustracji do opowiadań i wierszy dla dzieci. Próbował także działać w zakresie reklamy. Później etatowy rysownik „Angory” dorywczo współpracujący z innymi gazetami (przyjmuje różne zlecenia). W 2002 roku zdobył nagrodę Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu w Łodzi. Stworzył m.in. „Gwidona”, „Milkymena” i „Ignaca” dla „Angory” i cykl edukacyjnych albumów komiksowych dla najmłodszych wydanych przez wydawnictwo MAAR z Bytomia. Tworzy też nowe przygody Kajka i Kokosza dla Egmontu. Jego hobby to dźwiganie żelastwa (siłownia – do twardej stalówki potrzeba ciężkiej ręki), dobra książka (m.in. s-f) i zbieranie dobrych komiksów. Uzależniony od kawy i komiksów.
– Jak i kiedy rozpoczęła się Twoja przygoda z komiksem?
– Komiks to była dla mnie miłość od pierwszego wejrzenia, chociaż nie zawsze ze wzajemnością. Miałem 8 czy 9 lat, kiedy wpadł mi w ręce mój pierwszy „Relax” i z miejsca dostałem kompletnego fioła na punkcie opowieści obrazkowych. To był obłęd. Uczyłem się komiksów na pamięć, przerysowywałem kadry, wymyślałem własne nieudolne historyjki. Odpowiedzialnością za nasilenie się objawów tego szaleństwa należy obarczać takie osoby, jak Henryk Jerzy Chmielewski, Szarlota Pawel, Janusz Christa, Jerzy Wróblewski, Tadeusz Baranowski…
– Publikujesz w „Angorze” i „Angorce” – jak do tego doszło?
– Nie będę zanudzał pogmatwanymi kolejami mojego losu. Powiem tylko tyle, że pewnego pięknego, słonecznego dnia, z rysunkami pod pachą, postanowiłem zrobić nalot na kilka redakcji łódzkich wydawnictw. Trafiłem też do „Angory”, gdzie akurat było pewne zapotrzebowanie na rysowników. Pokazałem szanownym panom redaktorom teczkę ze swoimi wypocinami i pierwsze, co usłyszałem, to „nieśmieszne”… „ale kreska fajna, taka komiksowa”. Dostałem na próbę temat do zilustrowania. Pamiętam, że tak się wtedy przejąłem, że chyba z pół nocy siedziałem nad tym jednym, jedynym rysuneczkiem. Rysunek się spodobał, poszedł do druku i zacząłem dostawać kolejne zlecenia. Później, nieświadomie „wygryzłem” z komiksu w „Angorce” pewnego nieznanego mi rysownika. To był Marek Klukiewicz – dzisiaj mój dobry kolega po fachu, świetny rysownik satyryczny. Do dziś opublikowałem w „Angorze” ok. 260 odcinków „Gwidona”, 68 odcinków „Milkymena”, kilkadziesiąt odcinków innych komiksów i około 1-2 tysięcy rysunków. W wypadku rysownika komiksów bardzo liczy się ilość narysowanych plansz i rysunków, bo dopiero to, pomijając talent, pomaga się „wyrobić”. Praca w takiej gazecie to właśnie zapewnia.
– W jednym z numerów „AQQ” recenzent stwierdził, iż „Gwidon” to taki polski „Gastone”. Co Ty na to? Czy jest to Twoje źródło inspiracji?
– Recenzent, który to zauważył trafił w dziesiątkę. Swego czasu byłem zafascynowany Franquinem. Bardzo imponowała mi jego żywiołowa, szybka a jednocześnie precyzyjna kreska. Do tego stopnia byłem pod wpływem mojego mistrza, że nie potrafiłem rysować innych postaci, jak tylko chudzielców z dużymi, okrągłymi głowami i nonszalanckim chodzie. Obecnie taki sposób rysowania już mi nie imponuje i chociaż pewnie będę kontynuował „Gwidona”, to myślę o rozwoju w trochę innym kierunku, o zmianie stylu, nauczeniu się nowych rzeczy. Dzisiaj moi mistrzowie to Simon Bisley, Garry Gianni, Przemek Truściński, Gawronkiewicz…
– Czy nie kusi Cię czasami narysowanie dłuższej opowieści, np. albumu komiksowego?
– Tak, chodzi ze mną od pewnego czasu chęć stworzenia czegoś dużego, albumu w konwencji realistycznej, albo może w stylu groteskowym zbliżonym np. do obrazów Dudy Gracza. Główny problemem jednak jest scenariusz – nie wiem, czy sam byłbym taki w stanie stworzyć, bo tak naprawdę jeszcze konkretnie nie spróbowałem. Póki co, w wolnych chwilach ćwiczę rysunek realistyczny – moim zdaniem podstawowa umiejętność rysunków także tych realistycznych.
– Czy łatwo przychodzi Ci wymyślanie historyjek i dowcipów? Masz na to jakąś receptę?
– Wymyślanie dowcipu to nieraz bolesny poród z komplikacjami, a niekiedy błysk olśnienia. Zazwyczaj ten drugi sposób owocuje śmieszniejszymi pomysłami. Myślę, że bardzo też pomagają mi przepychanki słowne, jakie sobie nieraz urządzamy z kolegami w pracy, na zasadzie atak – riposta. Przypadkowy obserwator takich manewrów pomyślałby, że pochopnie wydano nam przepustkę z psychiatryka. Ale to zapobiega nudzie w pracy i wyrabia dowcip. Jeśli chodzi o komiks, to często najpierw widzę ostatni kadr, a dopiero później pojawia się reszta. Przy okazji powiem jeszcze, że mistrzem dowcipu jest dla mnie Jim Davis („Garfield”). Ostatnio uśmiałem się też do łez przy „Jeżu Jerzym” zamieszczonym w „Antologii komiksu polskiego”.
– Potrafisz narysować wszystko?
– Kiedyś koszmarem było dla mnie narysowanie „na szybko” roweru, samochodu, czy twarzy pięknej dziewczyny. Dzisiaj myślę, że potrafię narysować wszystko, ale wszystkiego rysować nie chcę. Ze względu na światopogląd – jestem Świadkiem Jehowy – unikam w rysunkach wulgarności, bezsensownej rąbanki -nawalanki, pornografii i jeszcze paru innych rzeczy. Myślę, że te ograniczenia, które sobie narzuciłem, pomogły mi w tym, żeby nie iść na łatwiznę i tworzyć w miarę sensowne komiksy. „Ograniczenia czynią mistrza” – mistrzem pewnie nigdy nie będę, ale chcę być przynajmniej dobry.
– Jakiś czas temu w „Gazecie Iławskiej” opublikowano bez Twojej zgody i podpisu autorskiego Twój rysunek. Czy zamierzasz w jakiś sposób pociągnąć ich do odpowiedzialności?
– O ile pamiętam, to Ty wyłowiłeś ten piracki przedruk…
– Właściwie Arek Dzierżawski, czytelnik „Krakersa”.
– Kiedyś puszczałem takie rzeczy płazem, ale przemyślałem sobie sprawę. To jest w końcu MOJA praca i dlaczego ktoś ma czerpać z niej zyski bez umowy ze mną? Obecnie w takiej sytuacji dzwonię do redakcji takiej gazety, pytam ile zamierzają zapłacić mi za rysunek i podaję numer swojego konta. Forsa zazwyczaj nie jest imponująca, ale chodzi o zasadę, o szacunek dla pracy rysownika.
– Najdziwniejsza rzecz, jaką do tej pory narysowałeś?
– Ogromna karykatura kolegi narysowana na boisku, podziwiana przez wszystkich ze szkolnych okien. Wspomniany kolega w jednej chwili stał się sławny, ale widocznie nie zależało mu na takim rozgłosie, bo dostałem od niego w zęby (tak, prawdziwa sztuka wyzwala emocje). Z ostatnich dokonań dość niezwykłe było dla mnie zlecenie narysowania komiksów reklamowych dla Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Zurich”, które dostępne są tylko w internecie.
– Co denerwuje Cię w polskim komiksie, a co zachwyca?
– Denerwuje mnie to, że zdolni rysownicy narzekają na kiepską sytuację polskiego komiksu, a jednocześnie nie tworzą niczego, co mogłoby się spodobać masowemu odbiorcy. Owszem, tworzą wartościowe rzeczy, małe arcydziełka, których odbiorcami jest niestety wąskie grono koneserów, czy samych twórców komiksów. Myślę, że to nie aż taki wielki kompromis stworzyć coś dla normalnych ludzi, zwykłych miłośników komiksu. Wcale nie trzeba przy takiej okazji rezygnować z głębszych wartości, z artyzmu, który mogliby też docenić znawcy… Ale teraz znowu ja narzekam i jak na razie tylko marzę, żeby samemu narysować coś wielkiego. A co mnie zachwyca? Na ostatnim festiwalu wiele rzeczy mi się podobało, ale żeby zaraz zachwycić… Chociaż, nie: zachwyciły mnie obecne tam piękne fanki komiksu. Jako typowy komiksiarz jestem wzrokowcem i nie sposób było nie zwrócić na nie uwagi.
– Twoje plany na przyszłość…
– Rysować, rysować, rysować…
– Dziękuję za wywiad.
– Ja też dziękuję i życzę Ci dalszych sukcesów w trudnej sztuce wypieku kruchych ciasteczek. Pozdrawiam wszystkich – wcinajcie i nie dbajcie o linię!
Ze Sławomirem Kiełbusem rozmawiał Michał Antosiewicz
Ilustracje: Sławomir Kiełbus
Źródło: „Krakers” nr 1 (15) 2001