Archiwalny wywiad z Szarlotą Pawel (wł. Eugenią Pawel-Kroll, ur. 4 listopada 1947., zm. 7 września 2018) – polską ilustratorką, rysowniczką i scenarzystką komiksową, która narysowała ponad tysiąc komiksowych plansz. Wywiad przeprowadzono w 2000 roku. Pojawił się w skróconej wersji w kilku miejscach sieci. Oto jego pełna wersja.
– Jak i kiedy rozpoczęła się Pani przygoda z komiksem?
– W 1974 roku, w redakcji „Świata Młodych” zaproponowano mi rysowanie komiksu. Nigdy przedtem tego nie robiłam. Znałam trochę przedwojennych historyjek, które pętały się po domu, znałam kilka książeczek „Tytusa, Romka i A’Tomka” i „Tintina”. Poza tym wiedziałam, że… komiks i Coca-Cola to symptomy rozkładu obmierzłego kapitalizmu. Lubiłam historyjki obrazkowe, chciałam rysować i opowiadać. Pierwsze teoretyczne podstawy otrzymałam od Papcia Chmiela, który niespecjalnie się mną zachwycił i wciąż mi zarzucał manierę Walentowicza (tego od „Koziołka Matołka”). Moje pierwsze historyjki były szkaradne, ale miały jedną dobrą stronę… scenariusz. Umiem opowiadać i jeśli mam zarys tego, co chcą przekazać, to wyobraźnia dalej sama pracuje. Trudno jest wymyślić postać i nadać jej cechy, które się wzajemnie nie wykluczają.
– Czy Kleks powstał z rozlanego atramentu? Skąd w ogóle pomysł na tę postać.
– W wymyślaniu narodzin Kleksa nie byłam oryginalna. Wiedziałam już jaki ma być, ale brakło mi konceptu, jak go powołać do życia. Tu stałam się paskudnie wtórna, chociaż spostrzegłam to trochę później. Tytus przecież powstał z kleksa tuszu… Bajka o Dżinie z butelki to też stary numer… Czas naglił, miałam już dalsze epizody, więc złapałam ten pomysł i zaczęłam rysować. Chciałam, żeby mój bohater stał się bliski czytelnikom. „Świat Młodych” był gazetą dla dzieci od 10-ego roku życia. Byłam wystarczająco infantylna, aby wiedzieć, że najlepszym sposobem na dziecięce smutki i niezrozumienie świata jest wyobraźnia. I na jej sile oparłam działania Kleksa.
– W pierwszych komiksach o przygodach Jonki, Jonka i Kleksa, aparycja Kleksa różni się znacznie od późniejszej. Przybyły mu czułki, stał się zgrabniejszy… Skąd te zmiany?
– Pierwsze rysunki były toporne. Rysowałam odcinki z dnia na dzień, bo tego wymagała redakcja i wciąż nie miałam czasu na ulepszanie. Powoli nabierałam dystansu do swojej pracy i doskonaliłam się. W pracy nie korzystałam z wzorów, sama poznawałam tajniki gatunku. W momencie, gdy zaczęłam myśleć Kleksem, pracowało mi się coraz lepiej.
– Przemycała pani w komiksach obserwacje z życia, a może zakamuflowała znane sobie osoby? Skąd czerpie Pani inspiracje?
– Nie bawiłam się w kryptonimy. Owszem, niektóre postacie miały swoje realne pierwowzory. Rozkręcałam kolejną przygodę w świecie codziennym, a tam, gdzie pojawiła się wyobraźnia jako siła sprawcza, pojawiały się moje dziecięce marzenia. Zawsze dużo czytałam, wychowałam się w domu pełnym książek i nadal jestem im wierna. Wolałam świat wyobrażony od realnego, więc snucie opowieści było samą frajdą. Radością było również odwoływanie się do znanych przez dzieci fragmentów literatury, powiedzonek, przesądów i zdarzeń. Pyszną zabawę miałam z przeinaczaniem znanych bajek tak, by zakończenie zaskakiwało.
– Ile czasu zajmuje pani stworzenie jednego komiksu? Czy rysowanie ich było odskocznią, przyjemnością, czy pracą zarobkową?
– Rysowanie komiksów stało się i pracą i zarobkiem. To była moja pierwsza praca. W redakcji, oprócz komiksu zajmowałam się tzw. makietowaniem (układ graficzny materiałów w gazecie) i ilustrowaniem tekstów. Bardzo kochałam moją pracę i cudowny zespół ludzi, z którymi przyszło mi spędzić prawie dwadzieścia lat… Lubiłam się śmiać i rozśmieszać innych. Wciąż uważam dzień bez szczerego ryku radości za zmarnowany. Moi bohaterowie mieli duże poczucie humoru, który pomaga wykaraskać się z opresji. Co do odskoczni… miałam od czego odskakiwać. Nie zamierzam dorabiać sobie politycznej gęby, jak niektórzy koledzy po fachu… Malowałam obrazy, robiłam grafiki, byłam zakochana i wszystko, zwłaszcza drobne radości, mnie cieszyło. Byłam szczęśliwa, jeśli to co robiłam było komuś potrzebne. Czas? Pierwsze lata, to komiks rysowany w pośpiechu, co odbija się na jakości rysunku. Później opracowanie trzydziestu odcinków to około trzy miesiące pracy. Wydanie książkowe, zwykle z powodu formatu rysowane od nowa około pół roku.
– Zapowiadała Pani kiedyś w „Świecie Młodych” nową postać komiksową – pirata Gumolczyka. Czy wyszło coś z tych planów?
– Pomysł z piratem Gumolczykiem nie wyszedł poza fazę szkiców. Miałam scenariusz, główne postacie… ale pismo już zaczynało zdychać. I mnie zdechło…
– Jakie techniki marketingowe powziął wydawca „Świata Młodych”, aby przetrwać na rynku? Dlaczego ta zasłużona gazeta upadła?
– Techniki marketingowe!? Wtedy nie było marketingu. Były wielkie festyny, urządzane przez Młodzieżową Agencję Wydawniczą, kosztujące mnóstwo pieniędzy, wielkie nakłady, które rozchodziły się jak świeże bułeczki. Nie było konkurencji! Wszyscy byliśmy rozpieszczeni. I nagle bach! Moloch się rozpada. Do tamtej pory gazety i pisma popularne wśród czytelników (jak np. „Świat Młodych)” utrzymywały tzw. słuszne tytuły, na które nie było popytu. Potem zaczęły się pogrzeby… Zespół naszej gazety, grupa wspaniałych, mądrych, dobrze przygotowanych dziennikarzy, chciała uratować tytuł. Jeszcze nie było lęku o pracę w branży, jeszcze można ją było dostać gdzie indziej. Chcieliśmy dalej robić to, co kochaliśmy. Powstała spółdzielnia dziennikarska i zaczęliśmy się miotać. Sto pomysłów, burza mózgów i… dupść! Sam użyłeś słowa zasłużona. „Świat Młodych” był gazetą zasłużona (nawet w winiecie miał medale), a potrzebne były nie zasługi a poczytność. Młodzież chciała seksu, zabawy łatwej i przyjemnej, krótkich tekstów i mało refleksji, a my nieopatrznie przerobiliśmy harcerską gazetę dla dzieci w przynudzające pismo dla młodzieży. To był błąd nie do naprawienia.
– Czy od tamtej pory miała Pani jakieś propozycje powrotu do komiksowej branży?
– Raczej nie. Moi koledzy „po stalówce” wycięli mnie, jakbym nie istniała. Na gruzach powstał „Uśmiech Numeru”, fajnie redagowany miesięcznik. Sześć osób robiło co miesiąc mnóstwo śmiechu i radości. Ekstra pomysły, skromne środki i wiele zapału. Tam przez sześć kolejnych lat rozbawiałam dzieciaki dowcipami rysunkowymi i komiksem.
– Czym się pani obecnie zajmuje? Plany na przyszłość…
– Jestem ilustratorką. Pełnię funkcję usługową. Jeśli ktoś potrzebuje dobrej, rzetelnej, poglądowej ilustracji, dowcipu rysunkowego, żartobliwego komentarza, stripu na każdy temat dzwoni do mnie, a ja zabieram się do pracy. Mam szufladę z komiksami, które nie doczekały się wydania książkowego. Wiem dziś o pracy nad komiksem sto razy więcej niż na początku i rysuję coraz lepiej. Nadal rozkwitam, gdy jestem potrzebna. Nie umiem uprawiać własnego marketingu. Jestem z innej bajki niż obecna…
– Jak ocenia Pani aktualną sytuację komiksu w Polsce?
– Nie śledzę problemu zbyt uważnie, ale myślę, że szczyt popularności jest już za nami. Inne techniki medialne, inny rodzaj śmiechu. Rynek został zalany śmieciem, starymi zachodnimi licencjami sprzed dwudziestu lat, które wydawców kosztują grosze a przynoszą kasę. Ze zgroza patrzę na teksty w dymkach, rzadko sczytywane przez polonistę. Kiedyś nie do pomyślenia… Disney’owska poetyka, którą bardzo ceniłam, przesyciła rynek. Na widok „Kaczora Donalda” dostaję drgawek! Pojawił się nurt komiksu, oznaka czasu, bohaterowie brzydcy, obsceniczni, źli nie niosą w sobie pogody i nadziei, ale marazm i destrukcję. Może to reakcja na zakłamanie? Na marginesie o zgrozo! bardzo lubię film „South Park”, bo jest właśnie o zakłamaniu. Cenię go za prostotę w uzyskaniu efektów, dowcipne dialogi i wspaniałą muzykę. W komiksie realistycznym, zwłaszcza w jego odmianach sf i fantasy, przeraża mnie (w wykonaniu polskim również) kiczowatość postaci kobiety. Cycatka o nadętych, anatomicznie źle rysowanych muskułach, niosąca nieudolnie taki tani ładunek sado-maso… Ale się porobiło! Żebyś nie myślał, że tylko zrzędzę… Widzę wiele wspaniałych dokonał formalnych, ciekawy rysunek, dynamiczne kadry, perfekcyjność wykonania i to jest nadzieja, że niebawem każdy polski fan gatunku wymieni wiele innych nazwisk poza Rosińskim, Polchem, Chmielewskim i Christą.
– Jak ocenia Pani swą dotychczasową twórczość z perspektywy czasu?
– Ubolewam nad jakością grafiki moich pierwszych historyjek. Dziś zrobiłabym to inaczej. Ale ze scenariuszy jestem zadowolona. One sprawiały, że czytelnicy utożsamiali się z moimi bohaterami, mówili ich językiem. Żal mi zwłaszcza „Kleksa w krainie zbuntowanych luster” i robionego wspólnie z Konradem T. Lewandowskim „Buntu krasnoludków”. Wielką radością i satysfakcją jest dla mnie spotkanie moich dawnych czytelników. Dziś, około trzydziestki, pamiętają moje komiksy. Ich dzieci przynoszą zaczytane stare egzemplarze, żeby obok starego autografu złożyć nowy. W zawirowaniach życiorysu miałam szczęście przez dwa lata uczyć plastyki. Dzieciaki nic się nie zmieniły, są nadal wspaniałe spragnione przygód, smutne i zagubione. Nadal znam drogę do ich serc i poczucia humoru.
– A Pani syn? Czy złapał komiksowego bakcyla?
– Mój szesnastoletni syn jest wybitnym znawcą i fanatykiem gier komputerowych. To inna „szkoła jazdy”. Rysował dużo historyjek, nawet teraz czasem jakąś popełni. Choć zawierają zbyt dużo brutalności, cechuje je wielkie poczucie humoru. Śmiech zawsze pomaga odreagować zło i przygnębienie.
– Dziękuję za rozmowę.
– Dziękuję ci, Michale, za świetnie redagowane pismo i… za wyciągnięcie mnie z lamusa.
Z Szarlotą Pawel rozmawiał Michał Antosiewicz
Źródło: „Krakers” nr 3 (14) 2000